czwartek, 4 września 2014

California Breed - California Breed [2014]

Glennie Hughesie – coś ty sobie myślał, nagrywając przez tyle lat płyty, które więcej miały wspólnego z muzyką soul czy funky niż z porządnym soczystym hard rockiem? No dobrze, nie sposób nie zgodzić się z tym, że masz chłopie piękny głos, który znakomicie sprawdza się w tego typu klimatach, a i muzyczne „czucie” tak doskonałe, że łamiesz swoimi soulowymi nutami opór nawet najbardziej zatwardziałych hardrockowców, ale jak można było marnować taki rockowy potencjał? Ale wybaczam. Wybaczam, bo ostatnie kilkanaście lat w twoim wykonaniu to rockowy raj dla słuchacza.

Glenn Hughes to legenda rocka. Kto twierdzi inaczej, jest ograniczonym ignorantem. Nawet jeśli niekoniecznie lubi się płytę Seventh Star (chociaż nie wiem, gdzie wina Glenna, skoro nagrywając te płytę, myślał, że to krążek solowy Tony’ego Iommi, a nie nowy album Black Sabbath), nawet jeśli woli się klasyczny skład Deep Purple (stawianie In Rock czy Machine Head ponad Burn to żadne przestępstwo, choć przekreślanie tej ostatniej płyty z racji braku Iana Gillana to co najmniej lekkomyślność), nawet jeśli nie jest się fanem wysokich zaśpiewów i nieco zbyt natchnionych gadek Glenna „sprzedawanych” fanom za pośrednictwem Facebooka czy Twittera. Takich ludzi przyjmuje się z dobrodziejstwem inwentarza. Wielcy mają prawo do swoich dziwactw. A Glenn to wielki człowiek i wielki artysta, bo tylko wielcy ludzie i wielcy artyści potrafią podnieść się po tym, co ten człowiek przeszedł w życiu (powiedzmy sobie szczerze – w dużej mierze z własnej winy).

Dla odmiany – debiut formacji California Breed wielką płytą nie jest. Ale jest płytą bardzo dobrą. Nowy współpracownik duetu Hughes/Bonham – młody Andrew Watt – to nie Joe Bonamassa. I dobrze. Black Country Communion było świetnym zespołem, ale próba ciągnięcia tego interesu dalej z innym muzykiem nie miałaby chyba sensu. Watt to zupełnie inny gatunek „wioślarza”. Na California Breed nie usłyszymy długich natchnionych solówek, ani „ładnego” brzmienia gitary. Riffy są często szarpane, brzmienie „chropowate”, a całość częściej garażowa niż bluesrockowa. Ale jednocześnie na pewno jest na czym „zawiesić ucho”. Numery takie jak trzy single – Sweet Tea, Midnight Oil oraz otwierające krążek The Way – to kompozycje, które ruszą z miejsca każdego fana rocka i zapewne znakomicie będą się sprawdzały podczas koncertów. Szybko, rytmicznie, z dobrym kopem – tak długimi fragmentami brzmi ten krążek. Ale bywa i spokojniej – w końcu Glenn to nie tylko hardrockowy „krzykacz”. All Falls Down buja niezwykle przyjemnie i to na pewno jest jeden z tych numerów, przy których słuchacz ma szansę maltretować przycisk „repeat” znacznie dłużej niż to zdrowe. The Grey czy Invisible to z kolei kompozycje, które z powodzeniem mogłyby się znaleźć na płycie jednej z kapel sceny Seattle.

California Breed to płyta intensywna brzmieniowo i choćby z tego powodu nie miałbym za złe zespołowi, gdyby krążek trwał z 10 minut krócej. Podczas odsłuchu drugiej połowy albumu czasami trudno utrzymać pełną koncentrację. Nie znaczy to, że te utwory są słabe. Po prostu nie wpadają tak szybko w ucho (może z wyjątkiem Spit You Out, które ma singlowy potencjał) i gdyby dowolnych dwóch z nich na płycie nie było, całość „wchodziłaby” chyba lepiej.
photo: Jakub "Bizon" Michalski


Kluczem do polubienia tej płyty jest uświadomienie sobie, że California Breed to nie ciąg dalszy Black Country Communion i to nie tylko dlatego, że – jak już wspomniałem – Watt to zupełnie inna gitarowa bestia niż Bonamassa. Bardziej chodzi o brak Dereka Sheriniana i jego partii klawiszowych. Choćby z tego powodu nieco wyżej stawiam jednak dokonania BCC, bo zawsze miałem słabość do gitarowo-hammondowych pojedynków. Ale przez to porównywanie obu zespołów na początku nie mogłem się do końca wgryźć w ten krążek. Dopiero gdy przestałem szukać podobieństw i różnic, odkryłem, że California Breed to po prostu bardzo dobry hardrockowy krążek i nie trzeba go na siłę z niczym porównywać. To także świetny start do kariery dla Andrew Watta. Ile osób usłyszałoby o nim tak szybko, gdyby nie ta wspaniała rekomendacja i olbrzymie zaufanie ze strony Glenna Hughesa i Jasona Bonhama? Moc wyczuwam w tym młodzieńcu! Warto zwrócić też uwagę na Dave’a Cobba. To obecnie jeden z najciekawszych producentów w muzyce rockowej, odpowiedzialny w dużej mierze za fantastyczne brzmienie Rival Sons – jednego z ulubionych zespołów Glenna (oraz niżej podpisanego). Podobnie jak producent nagrań Black Country Communion – Kevin Shirley – ten facet wie, jak sprawić, by zespół rockowy brzmiał świeżo, ale jednocześnie prawdziwie i w zgodzie z duchem pierwszych wydawnictw hardrockowych.

California Breed odwiedzą wkrótce nasz kraj. Grupa zagra 22 listopada w warszawskiej Progresji. To jeden z tych koncertów, które pewnie nie będą miały wielkiej medialnej promocji i łatwo będzie je przegapić. Ale zdecydowanie trzeba wybrać się do Warszawy, bo warto wspierać muzyków, którzy wbrew powszechnej opinii, że „tak się już nie gra”, robią swoje. Niestety z zespołem nie przyjedzie Jason Bonham, który opuścił California Breed po wydaniu płyty ze względu na zbyt wiele innych muzycznych zobowiązań. Jego następca – Joey Castillo – to bardzo dobry bębniarz, jednak mam nadzieję, że jeszcze usłyszymy wspólne nagrania panów Hughesa i Bonhama, bo Jason, jak mało który ze współczesnych muzyków, ma prawdziwego naturalnego hard rocka w genach i we krwi.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz