czwartek, 25 września 2014

Greenleaf - Trails and Passes [2014]


Grupa Greenleaf to czterech w większości brodatych i długowłosych jegomości, którzy mają spory talent do produkowania mięsistych, gitarowych dźwięków, połączonych z dobrymi melodiami oraz ciężkim i nieco dusznym klimatem. Chylą czoła przed wielkimi hard rocka, a jednocześnie w żadnym momencie nie zatracają się w tym swoim uwielbieniu i dbają o to, by nie popadać w zwykłe naśladownictwo. Po takiej charakterystyce nie może być już chyba większych wątpliwości, że grupa Greenleaf pochodzi ze Szwecji – retrorockowego raju na Ziemi. Zespół ten miał być początkowo jedynie projektem pobocznym kilku muzyków popularnych (niekoniecznie u nas…) szwedzkich kapel rockowych, jednak przerodził się w pełnoprawną kapelę wydającą kolejne albumy, choć w zasadzie każdy z nich jest dziełem innej grupy muzyków, jako że skład osobowy Greenleaf jest mocno płynny. Trails and Passes to piąty krążek w dorobku Szwedów i najważniejsze pytanie, jakie można zadać po jego wysłuchaniu, to: jakim cudem ta grupa jest tak mało znana?

Oczywiście odpowiedź nasuwa się sama – bo większość osób nie zauważyłaby dobrej muzyki w wykonaniu zespołu, o którym nigdy wcześniej nie słyszała, nawet gdyby rzeczona muzyka zaszła ich od tyłu i znienacka kopnęła w zadek. À propos kopania – ten krążek robi to od pierwszych sekund otwierającego go numeru Our Mother Ash. Panowie witają się ze słuchaczami bardzo efektownie i na dzień dobry pokazują, że przez kolejne kilkadziesiąt minut będziemy raczeni świetną pracą sekcji rytmicznej Bengt Bäcke (bas, założyciel grupy) / Sebastian Olsson (perkusja, nowy nabytek), cudownie „oldskulowym” brzmieniem przesterowanej gitary Tommiego Holappy (gitara, założyciel grupy) i rasowym, niskim wokalem kolejnego „nowego” w Greenleaf – Arvida Johnssona. Wspomniane na początku dobre melodie to ważny element tej muzyki. Kapele zapuszczające się w rejony stoner rocka często kładą tak wielki nacisk na ciężar i niskie stroje, które mają spowodować podskoczenie płuc słuchacza pod samo gardło, że zapominają o melodii i o tym, by poza ciężarem i brzmieniem w ich muzyce było też coś więcej. W Greenleaf to coś zdecydowanie jest. Już drugi numer – Ocean Deep – udowadnia, że goście potrafią też zwolnić i skupić się bardziej na klimacie kompozycji niż na ostrym łojeniu. Właśnie to chyba podoba mi się w muzyce Greenleaf najbardziej – muzycy nie trzymają się kurczowo jednego motywu czy klimatu w danym utworze. Mimo że w większości przypadków mamy do czynienia z kompozycjami 4-5 minutowymi – a więc o dość tradycyjnej długości w szeroko pojętym hard rocku – sporo się tu dzieje i większość numerów zaskakuje zmianą tempa albo klimatu czy rozwinięciem w ciekawym kierunku.

Wszystkie dziewięć kompozycji oferuje bardzo przyjemne, nieco brudne brzmienie. Znajdziemy tu i oczywiste naleciałości hardrockowe w zakresie tworzenia melodii, i sporo cudownie przesterowanej, nisko nastrojonej gitary, która powinna ucieszyć każdego fana stoner rocka, i trochę mocnego bluesa, a nawet nieco psychodelii, jak w ośmiominutowym With Eyes Wide Open, które wciąga powtarzanym, pulsującym motywem basowym, urzeka gitarowym jazgotem w tle i rozpędza się z każdą minutą, sunąc niczym walec. Na osobne wspomnienie zasługuje Arvid Johnsson. Wokaliści grup stonerowych często wychodzą chyba z założenia, że przy tego typu muzyce wystarczy umieć dobrze się wydrzeć i odpowiednio zacharczeć, bo i prawda jest taka, że tego typu wokale do ciężkiej muzyki często doskonale pasują. Ale w tym przypadku jest zupełnie inaczej – Johnsson nie drze się, nie nadrabia niedostatków głosowych srogimi wyziewami, nie wychodzi z założenia, że im głośniej tym lepiej. Radzi sobie znakomicie, wtapiając się swoim głosem w brzmienie kolegów. Do tego mamy całkiem sporo dodatkowych śladów wokalnych, co w przypadku zespołu z okolic stoner rocka jest dość nietypowe. To także wpływa na łatwą przyswajalność tego materiału. Najkrótszy numer na płycie – niespełna trzyminutowe The Drum – to kompozycja, która równie dobrze mogłaby się znaleźć na płycie Jacka White’a, czego w żaden sposób nie można odebrać jako jego wadę.

Trails and Passes to 42 minuty świetnego rockowego grania. Nie ma tu miejsca na tanie chwyty, ultraszybkie, efekciarskie popisy czy przesłodzoną muzykę rodem z reklam batoników. To szczere rockowe granie bazujące na brudnym brzmieniu, wciągających rytmach i wpadających w ucho melodiach. Te niecałe trzy kwadranse to idealny czas, bo to wystarczająco dużo, by wkręcić się w ten znakomity klimat, a jednocześnie za mało, by poczuć zmęczenie. Być może nie jest to płyta w żaden sposób przełomowa, odkrywcza czy genialna, ale tak zwyczajnie znakomicie się jej słucha, a chyba właśnie o to przede wszystkim powinno chodzić w dobrej muzyce. Trails and Passes to bardzo dobra muzyka.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz